Dawno temu, każdemu kto próbowałby mi wmówić, że emigruję z ukochanej Polski, wybiłabym to z głowy choćby za pomocą młotka. Podróże kształcą, a życie doświadcza. Tak też Bóg dmuchnął w żagle i okręt mojego życia z rodziną na pokładzie odpłynął w dal, by zacumować gdzieś w samym sercu Wielkiej Brytanii. Od kilku lat uczę się tego "tutaj". Poznaję, doświadczam, smakuję, dziwię się, zachwycam, czasem nie dowierzam, porównuję i opisuję. A kiedyś...? Kto wie, może Bóg znów dmuchnie w żagle i popłyniemy gdzieś dalej, do innego portu? Ale póki co, już dzisiaj zapraszam was na wspólny rejs po Wielkiej Brytanii. Będzie mi bardzo miło gościć was pod moimi żaglami.

niedziela, 26 września 2010

Newark

To nieduże miasteczko nad rzeką Trent z ruinami zamku, w którym wiele wieków temu życie zakończył Jan bez Ziemi może wydawać się mało interesujące i niewarte odwiedzenia. Newark jakby przegrywa walkę o ciekawe miejsca z nieodległym Nottingham, które nam bez wątpienia najbardziej kojarzy się z legendarną historią o Robin Hood i jego zbójach. Ale jednak to niespełna trzydziestotysięczne miasteczko jest cząstką również naszej polskiej historii, a sztandary biało –czerwone właśnie dziś powiewają na pobliskim cmentrzu przypominając wszystkim o tych, którzy tu znaleźli miejsce swojego ostatniego spoczynku.

Któż nie słyszał o walecznych polskich lotnikach drugiej wojny światowej, którzy marząc o wolnej Ojczyźnie, po wielu przejściach i trudnych doświadczeniach dostali się do wojsk alianckich i narażali swoje życie w walce o wolną Europę i świat? Kto nie słyszał o ich ogromnym udziale w walce o Wielką Brytanię. Ilu ich zginęło nie doczekawszy się wolnej Polski? Wielu... i wielu z nich nigdy do Polski już nie powróciło. W Newark są ich groby, bo właśnie cmentarz w Newark stał się miejscem spoczynku ponad czterystu polskich bohaterów. Chodząc pomiędzy białymi nagrobnymi tablicami, czytając nazwiska i wiek, w jakim przyszło im zginąć, przez moje ciało zawsze przechodzi dreszcz niedowierzania. W tak młodym wieku? Tuż na starcie dorosłego życia? Wraz z nimi spoczywają trzej prezydenci na uchodźctwie oraz ofiary tajemniczej i wciąż niewyjaśnionej katastrofy gibraltarskiej. Do roku 1993 spoczywała tu główna ofiara wspomnianego „wypadku lotniczego” – generał Władysław Sikorski. Choć dziś prochy generała są na Wawelu, to w Newark wciąż o nim pamiętają nie tylko Polacy, ale także lokalna społeczność. Wystawę zdjęć i dokumentów związaną z tą postacią można obejrzeć w kościele przy rynku głównym.

Dlaczego nasi lotnicy są pochowani w Newark? W czasie drugiej wojny światowej to właśnie w tych okolicach stacjonowały polskie dywizjony lotnicze. Tu znajdowały się bazy lotnicze RAF, a dziś można z bliska przyjżeć się somolotom i bombowcom z okresu wojny w tutejszym muzeum lotnictwa (Newark Air Museum). Każdy z lotników miał własną historię, własne marzenia i tęsknoty. Chcąc poznać bliżej te postacie warto zajrzeć tutaj. A jeszcze lepiej, warto wybrać się do Newark w ostatnią niedzielę września by wziąść udział w specjalnym apelu poległych i uroczystościach upamiętniających tych bohaterów. Co roku biorą w niej udział przedstawiciele wielu środowisk polonijnych i brytyjskich, by wspólnie pomodlić się, odśpiewać oba hymny i złożyć kwiaty przy pomniku ku czci żołnierzy. Nad zgromadzonymi (przy dobrej pogodzie) kilka razy przelatuje autentyczny bombowiec z tamtego czasu. Z roku na rok coraz mniej osób uczestniczy w tych uroczystościach. Nic dziwnego, koledzy poległych dołanczają do nich, a ci, którzy cieszą się życiem często są już schorowani i trudno im wziąść udział w tych uroczystościach. Młoda emigracja często nie zna lub nie chce znać takich miejsc, a potomkowie starszej często nie są zainteresowani kontynuacją wojskowych polonijnych tradycji i oddawaniu czci poległym przyjaciołom ich rodziców bądź dziadków. A szkoda, bo „ naród, który zapomina o własnej historii skazany jest na jej powtórkę”.

Dziś odbywają się kolejne uroczystości na cmentarzu w Newark. Kilkukrotnie w nich uczestniczyłam, a dziś, nie mogąc tam być postanowiłam wam przybliżyć to miejsce zdjęciami z lat poprzednich. Cząstka polskiej trudnej historii....
             Procesja na cmetarzu w Newark.

Apel poległych.

Przelatujący bombowiec.

Kwiaty pod pomnikiem upamiętniającym polskich i brytyjskich lotników.
 
Polskie tablice pamiątkowe.


Płyta pamiątkowa w kościele w Newark.
 
Wystawa poświęcona generałowi Władysławowi Sikorskiemu.

Nigdy nie wrócili do Ojczyzny, o której marzyli i za którą zginęli.
 

niedziela, 19 września 2010

Charity shops

Mieszkając w Polsce omijałam je szerokim łukiem. Odpychał mnie specyficzny i dla mnie nieprzyjemny zapach takich miejsc oraz sterty stłamszonych ubrań, z których co rusz ktoś próbował „wyłowić” coś naprawdę atrakcyjnego. Tutaj, w Wielkiej Brytanii nie potrafię przejść obojętnie obok takich miejsc. Zawsze jakaś siła pcha mnie do środka i każe przyglądać się temu i tamtemu. Rzadko opuszczam je z pustą ręką. Czym są sklepy secondhand powszechnie znane jako charity shops? I czy na pewno są tym samym, czym w Polsce tzw. ciucholandy?

Historia charity shops sięga lat czterdziestych ubiegłego wieku. Pierwszy sklep o takim charakterze został otwarty w Oxford. Dziś sklepy Oxfam, bo o nich piszę rozsiane są po całym Zjednoczonym Królestwie. Jest ich ponad 700, w tym 70 specjalistycznych, czyli zajmujących się sprzedażą wyłącznie książek lub mebli. Zaraz po nich otoworzyły się następne; British Heart Foundation, Cancer research, Age UK, Safe the children, Scope i wiele, wiele innych. Chyba nie ma takiego miasta czy miasteczka, w którym nie byłoby choćby kilku takich sklepików.

Pewne jest, że brytyjskie sklepy z rzeczami i ubraniami używanymi funkcjonują na zupełnie innych zasadach niż te znane nam z Ojczyzny, gdzie jest to w 100% biznes. Pracownicy takich sklepów to w 90% wolontariusze, którym nie płaci się za pracę. Dlatego najczęściej obsługą klienta zajmują się ludzie starsi; emeryci czy renciści. Robią to z nieukrywaną przyjemnością. Czują się potrzebni, wypełniają swój wolny czas i mają satysfakcję, że pracują dla jakiegoś celu. Dlaczego? Ponieważ każda sieć sklepów ma jakiś wyznaczony cel. Zawsze dochód ze sprzedaży, po odliczeniu takich kosztów jak na przykład prąd, przeznaczony jest na szczególne potrzeby; zakup lekarstw dla dzieci w Afryce, utrzymanie schronisk dla zwierząt, pomoc ludziom dotkniętym jakąś chorobą (na przykład rakiem), dla dzieci specjalnej troski czy na domy dla bezdomnych i wiele innych. Jako instytucje dobroczynne mają wiele ulg podatkowych lub są zupełnie z podatków zwolnione. Tutejsze społeczeństwo bardzo chętnie zapełnia sklepowe półki wszelkim dobrem. Kiedy mieszkaniec Wysp robi generalny porządek we własnym domu nie sądźcie, że wszystko co za małe, za duże, przeczytane, niepotrzebne, nie pasujące wyrzuci bezmyślnie do kosza na śmieci czy na inne odpadki. O nie! Zapakuje to co się da w czarne worki i dostarczy do charity shop, by za miły uśmiech i słowo dziękuję zostawić to tam raz na zawsze. Niejednokrotnie wieczorem przechodząc obok sklepów charity można zauważyć czarne worki czekające pod sklepem aż do następnego ranka kiedy obsługa zainteresuje się nimi, choć uprasza się, aby rzeczy były przynoszone w godzinach otwarcia. Rzadko kiedy zdarza się kradzież. Kiedy worki trafiają na zaplecze, rzeczy zostają rozpakowane, przejrzane i ocenione, a następnie ze stosunkowo niską ceną wędrują na sklep.

A jakie są to rzeczy? Wiadomo- ubrania. Zawsze powieszone na wieszaczkach według rozmiarów i rodzaju. Bluzki, spódniczki, spodnie, kurtki, palta, futerka i tak dalej. Na osobnej półce buty, torebki czy paski. Czasami rzeczy dla niemowląt ze względu na ich maleńkie rozmiary oraz ich ogromną ilość umieszcza się w koszach. Zabawki; grzechotki, pluszaki, gry, lalki, samochodziki .... Często można tu kupić wózki dla dzieci, leżaczki, a nawet rowerki, hulajnogi itp. W sklepach charity nie brakuje książek; tych dla najmłodszych i dla starszych. Od romansów poprzez literaturę sensacyjną do klasycznej. Przewodniki, książki hobbystyczne, zdarzają się nuty oraz magazyny. Jeśli nie książki, to filmy; już rzadko na taśmach Video, a często na DVD. Ogromne ilości płyt CD oraz gier komputerowych. Obrazki na ścianę, figurki, doniczki, talerze, wazony, świeczniki, pudełka, szkatułki, patery, karafki........ Tutaj można wynaleźć ładne zasłony czy koce. Wszelkiego rodzaju korale, bransoletki, niepotrzebne nikomu włóczki, nici, materiały, sprzęt AGD i RTV. Wszystko jest w dobrym stanie. Wiele rzeczy jest nowych, oddanych przez sklepy lub niechciane prezenty oddane przez ich właścicieli.



Dlaczego lubię do nich zaglądać? Bo dzięki nim nasze półki wypełniły się wspaniałymi lekturami dla dzieci, które w takich sklepach kosztują wielokrotnie mniej niż w księgarni. Tam zakupiłam nową włóczkę (500 gram) za cenę dwóch funtów, z której wydziergałam sobie ponczo, o którym piszę tutaj. Kiedyś wpadło w moje ręce nowiutkie pudełko pełne pociętej włóczki na kilimek czy chodniczek (rozmiar 50-70cm) z kotami, którym zainteresowała się moja najstarsza córka i cierpliwie codziennie wypełnia go. Ktoś chyba dostał niechciany prezent. Coś, co normalnie kosztuje czterdzieści funtów, ja kupiłam za dwa. Szklane buteleczki do malowania i artystyczne książki to kolejny powód moich tam wizyt. Przy półkach z książkami mogłabym spędzać wiele czasu. Sklepy, niegdyś stworzone dla najuboższej części społeczeństwa, dziś odwiedzają wszyscy. Każdy zawsze wynajdzie tam coś wyjątkowego czy potrzebnego dla siebie.

Muszę dodać, że w tych sklepach często panuje taka wyjątkowa atmosfera. Wolontariusze uśmiechają się, lubią zamienić słówko z klientem. W takich sklepach często pachnie lawendą, a ja się czuję jak na uporządkowanym, pełnym skarbów strychu.

Jeśli będziecie mieć okazję – koniecznie zajrzyjcie do takich miejsc, a sami będziecie zaskoczeni różnorodnością rzeczy, jakie można tam tanio kupić. Naprawdę warto.

sobota, 11 września 2010

Deser jabłkiem pachnący

Powszechnie uważa się, że Anglik – turysta, licznie odwiedzający ciepłe i słoneczne kurorty nadmorskie Hiszpanii, Portugalii, Francji czy Włoch, rzadko poprosi w restauracji czy barze o jakiś miejscowy przysmak, ale na ogół zapyta o rybę i frytki (fish & chips). Nic dziwnego, że wielu ludziom na świecie wydaje się, że angielska kuchnia to głównie ryba z frytkami. Owszem, smażona w głebokim tłuszczu ryba i frytki z dodatkiem sałatki lub ciepłej fasolki w sosie pomidorowym to danie bardzo popularne. Choć osobiście uważam, że niemniej popularne i dostępne jak choćby w Polsce. Ale mało kto zdaje sobie sprawę, że ta tradycyjna brytyjska, domowa kuchnia (dziś często zastępowana „gotowcami” z supermarketów), to zbiór wielu smacznych dań i deserów, którym warto się przyjrzeć bliżej. Dlatego czasami zabierać was będę na małe co nieco –jakby to powiedział Kubuś Puchatek. A dziś będzie potrawa na bis, bo wspominałam już o niej kiedyś na moim artystycznym blogu, ale to właśnie ten blog jest najlepszym dla niej miejscem.

Kiedy jabłka zaczynają dojrzewać w sadach, a stragany i sklepowe półki zapełniają się jesiennymi odmianami tego tak popularnego w północnej Europie owocu, w mojej rodzinie zwiększa się wtedy apetyt na szarlotkę, racuchy z jabłkami czy inne przysmaki z dodatkiem tego właśnie owocu. Jabłko ze wszystkimi swoimi zaletami zdrowotnymi i smakowymi, symbol grzechu pierwszych ludzi to także podstawa deserów angielskiej kuchni. A jeden z nich swoim wyjątkowym smakiem i łatwością przygotowywania wkradł się już na stałe do naszego menu i całkowicie zawładnął łakomym podniebieniem całej mojej rodziny. Dodam, że jest to dość popularny deser wśród brytyjskich uczniów i króluje na szkolnych stołówkach. Trudno mu się oprzeć.

Jabłkowa zapiekanka czyli Apple crumble.

Aby przygotować ten wyjątkowy przysmak będą nam potrzebne; mąka, proszek do pieczenia, cukier biały, cukier brązowy, masło, 4 spore jabłka i jeśli ktoś lubi –cynamon oraz naczynie żaroodporne (może być brytfanka do ciasta).

Zaczynamy od umycia i obrania jabłek, a następnie pokrojenia ich w kostkę lub mniejsze kawałki. Jabłkami zapełniamy naczynie żaroodporne na wysokośc 3 – 6 centymetrów. Dodajemy biały cukier (60 gram) oraz cynamon i mieszamy. Jeśli nasze jabłka są słodkie to proponuję zmniejszyć ilość cukru.
Do miski wsypujemy 240 gram mąki pszennej z łyżeczką proszku do pieczenia. Do mąki dodajemy 60 gram brązowego cukru oraz 120 gram masła. Masło rozdrabniamy palcami, mieszając je z pozostałymi składnikami tak, jak robi się kruszonkę. Przygotowaną kruszonkę wysypujemy na wierzch jabłek, posypujemy jeszcze dwoma łyżkami brązowego cukru i wstawiamy do nagrzanego do temperatury 175 C piekarnika. Po 30 -40 minutach deser jest gotowy. Z podanych składników powinny się nim rozkoszować cztery osoby. Najlepszy jest na ciepło. Mam nadzieję, że ten angielski przysmak zapadnie wam w pamięci, a jego wyjatkowy smak sprawi, że po ten przepis będziecie sięgać częściej. Polecam!

niedziela, 5 września 2010

Wielkie zaskoczenie – plaża w Barry

Kiedy mieszka się w kraju, który tak jak Wielka Brytania otoczony jest morzami i oceanem, wybranie się na jednodniową wycieczkę na plażę nie jest jakąś szczególną trudnością. Spragnieni relaksu i szumu fal w myślach widzimy siebie leżących na kocyku, najlepiej z dobrą lekturą i słyszymy radosne okrzyki naszych dzieci brodzących przy brzegu, zbierających muszelki i budujących zamki z piasku.

Wszystko układa się pomyślnie; mamy wolny dzień, przygotowany prowiant i cudowną pogodę. Nawet dzieci wydają się jakby grzeczniejsze. Otwieramy atlas samochodowy i błądząc wzrokiem po stronach naradzamy się gdzie tym razem postawimy nasze stopy? No gdzie? W Barry! Jedziemy! A gdy dojeżdżamy na miejsce otwieramy ze ździwienia buzię, przecieramy oczy i nie dowierzamy. Rozczarowanie – pierwsze uczucie, ale potem...... potem wszystko się zmieniło.

Barry (w języku walijskim nazwa brzmi Y Barri) - walijskie miasteczko portowe położone nad Kanałem Bristolskim dosłownie kilka mil na południowy zachód od Cardiff ma niezwykłą plażę. Jeśli ktokolwiek, kto nie zna tego miejsca myśli, że będzie w stanie rozłożyć kocyk na piasku i wygodnie ułożyć się na nim by skosztować promieni słonecznych będzie bardzo zawiedziony. Nie ma takiej możliwości. No chyba, że odpływ wreszcie odsłoni troszkę piachu. Ale jeśli ktoś kocha odpoczynek w trudnych warunkach, zapewniam go, że wylegiwanie się na okrągłych kamieniach może go zadowolić. Plaża w Barry to same kamienie. Nie jakieś tam malutkie kamyczki, ale dość sporych rozmiarów kamienie, z których powstałby niejeden skalny ogródek. Nie było łatwo na nich nawet usiąść. Nasze dzieci były wyraźnie niezadowolone. Ale dzieci znajdą na wszystko sposób (my dorośli powinniśmy częściej z nich brać przykład). Już po chwili stwierdziły, że podnoszenie głazów i wrzucanie ich do wody to wspaniała zabawa. A przy tym jaki plusk! Nawet zamki można budować z takich kamieni. A gdy Kanał Bristolski przy odpływie zwężał się, odsłaniając wreszcie piach i piękne na swój sposób muszelki, okazało się, że nagle dzieci uznały tę właśnie plażę za najfajniejszą ze wszystkich znanych. Całe szczęście, bo już byliśmy pełni obaw, że naszą wyprawę do Barry potraktują jako nieudaną i niepotrzebną. Nam też w końcu zaczęło się podobać. Nie przeszkadzały nam nawet często przelatujące samoloty kursujące między pobliskim lotniskiem a resztą świata. No a kamienie –głupio się przyznać, ale kilka wylądowało w naszym samochodzie. Wczoraj zostały pomalowane, o czym napisałam tutaj. A dla was moi drodzy blogowicze mam zdjęcia i zaproszenie na spacer brzegiem kamienistej plaży w Barry.




środa, 1 września 2010

Wielki Pożar 1666 czyli Great Fire

Kiedy Samuel Pepys zasiadał do biurka i w świetle świeczki, co chwilę maczając pióro w kałamarzu, kreślił na papierze zdania, wnioski i opinie w ten sposób tworząc swój pamiętnik, nie sądził że to, co wychodzi z natłoku jego wrażeń i myśli może stać się jednym z najważniejszych zródeł historycznych opowiadających o tym, co wydarzyło się w latach 1665 -1666 w Londynie. Dzięki tym zapiskom dziś możemy poznać historię dwóch nieszczęść jakie spadły na ówczesną stolicę Anglii, zmieniając całkowicie jej wizerunek. Wiedzeni ciekawością wspólnie zajrzyjmy do siedemnastowiecznego Londynu, Londynu z czasów panowania króla Karola II .

Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie Londyn tamtych czasów? Bez Tower Bridge, London Eye, czerwonych piętrowych autobusów, czarnych taksówek i pajęczyny podziemnych korytarzy, po których mkną kolejki metra? Spróbujmy. Około dwustutysięczny Londyn, stolica państwa liczącego pięć milionów mieszkańców zabudowany był charakterystycznymi drewnianymi budynkami, stojącymi wzdłuż wąskich uliczek niekiedy wybrukowanych kamieniami. Domy te, od granicy piętra rozszerzały się, praktycznie stykając się z budynkiem z przeciwnej strony uliczki. Piętra domów były tak blisko siebie, że nierzadko łatwo było przemieszczać się od sąsiada do sąsiada oknem. Nad drewnianymi zabudowaniami zdawały się czuwać wieże kościołów. Wzdłuż ulic płynęły cuchnące rynsztoki. Jeśli do tego obrazku dodam, że panowały wówczas bardzo upalne i co trudno dziś sobie wyobrazić- suche lata, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że klimat ówczesnej stolicy Anglii do najzdrowszych nie należał.

Tak właśnie mogły wyglądać domy w XVII-wiecznym Londynie.

 Nikt nie jest w stanie stwierdzić, czego było więcej w Londynie; mieszkanców czy szczurów. Szczury królowały wszędzie i nikogo się nie bały. To właśnie te gryzonie przyczyniły się do pierwszego wielkiego nieszczęścia. W 1665 zapoczątkowały śmiertelną zarazę dżumy, która zdziesiątkowała mieszkańców miasta. Upał, brak higieny i lekarstw okrutnie rozprawił się z londyńczykami. Kolejne lato, które wspomina w swoim dzienniku pan Samuel Pepys ponownie nie szczędziło Anglii lejącego się z nieba żaru. Zaraza odpuściła i mieszkańcy odetchnęli z ulgą. Na krótko. Oto zbliżało się kolejne nieszczęście.

Thomas Farrinor, piekarz z ulicy Pudding Lane jak codzień po zakończeniu pracy wyciągnął z pieca cudownie pachnące wypieki, wygasił -jak mu się zdawało- ogień i położył się spać. Około pierwszej w nocy, 2 września 1666 roku, jedna nieposłuszna i ciekawa życia iskra wyskoczyła z pieca prosto na drewnianą podłogę, rozgaszczając się pomiędzy tu i ówdzie leżącymi źdźbłami suchej trawy czy słomy. W kilka minut piekarnia zamieniła się w ogromne ognisko. Mijające suche lato sprzyjało pożarowi, który w błyskawicznym tempie przenosił się z domu na dom. Zaalarmowani mieszkańcy zaczęli gasić, inni uciekać, krzyczeć czy próbować ratować dobytek. Ogień wkraczał na kolejne uliczki średniowiecznych zabudowań i nikt już nie był w stanie nad nim zapanować. Nawet pogoda, do tej pory sucha i spokojna jakby pragnąc wspomóc niszczycielski żywioł przywołała zimniejszy i silny wiatr. Wiatr bawił się ogniem. Podrzucał go to tu, to tam. Pożar objął swym zasięgiem ogromne połacie miasta. Przez kilka dni i bez jakiegokolwiek rezultatu próbowano się przeciwstawić szalejącemu ogniowi. Aby uciąć drogę dostępu ognia do kolejnych budynków wysadzono w powietrze część z nich, robiąc w ten sposób dużą przepaść-korytarz pomiędzy tą architekturą, którą próbowano uratować, a wielkimi płomieniami ognia. Po kilku dniach mieszkańcy Londynu ugasili pożar. Jedna mała iskierka zniszczyła dorobek kilku pokoleń londyńczyków, zamieniając 2/3 miasta w pogorzelisko; 13 tysięcy domów i 97 kościołów w tym katedrę św. Pawła i odbierając życie według różnych zródeł od 6 do 9 osobom. Wyginęły też szczury, co chyba było jedynym dobrym aspektem całej tej tragedii.

Rozpoczęto odbudowę stolicy. Parlament uchwalił na ten cel w 1667 podatek węglowy. Zamierzano poszerzyć ulice, ale wtedy rozpoczęły się spory o działki, więc w wielu wypadkach darowano sobie ten pomysł. Głównym budulcem domów stał się kamień i cegła. Przez 35 lat odbudowywano katedrę św.Pawła według projektu Sir Christophera Wrena. Obecnie ta barokowa katedra jest największą światynią Londynu.

Dziś dzieci w szkołach uczą się o tym dramatycznym wydarzeniu między innymi oglądając reprodukcje obrazów, których inspirowanych pożarem powstało wiele. W internecie można znaleźć wiele interesujących materiałów dla dzieci i dorosłych na ten temat. Na przykład tutaj.Trudno sobie wyobrazić tak ogromny pożar i tą orgomna łunę nad miastem. Z historii warto wyciagać wnioski i dziś także warto pamiętać, że czasami wystarczy jedna iskra, by wznieść ogień. Wielki ogień…