Dawno temu, każdemu kto próbowałby mi wmówić, że emigruję z ukochanej Polski, wybiłabym to z głowy choćby za pomocą młotka. Podróże kształcą, a życie doświadcza. Tak też Bóg dmuchnął w żagle i okręt mojego życia z rodziną na pokładzie odpłynął w dal, by zacumować gdzieś w samym sercu Wielkiej Brytanii. Od kilku lat uczę się tego "tutaj". Poznaję, doświadczam, smakuję, dziwię się, zachwycam, czasem nie dowierzam, porównuję i opisuję. A kiedyś...? Kto wie, może Bóg znów dmuchnie w żagle i popłyniemy gdzieś dalej, do innego portu? Ale póki co, już dzisiaj zapraszam was na wspólny rejs po Wielkiej Brytanii. Będzie mi bardzo miło gościć was pod moimi żaglami.

niedziela, 30 stycznia 2011

Ogród Botaniczny w Oxford

Wyglądając przez okno w poszukiwaniu nadziei, że wiosna – ta utęskniona cudowna wiosna – jest „tuż za rogiem”, często wracam wspomnieniami do tych miejsc, które niegdyś miałam okazję odwiedzić i zachłysnąć się ich zielenią oraz obfitością wielobarwnych kwiatów. Do ogrodów botanicznych. Poprawia mi to nastrój niczym tabliczka pysznej czekolady i filiżanka wyśmienitej herbaty. Dzisiaj możecie być uczestnikami moich wspomnień, bo zabieram was w przeszłość, w jedną z najpiękniejszych pór roku - późną wiosnę i wprost do ogrodu botanicznego w Oxford.

Kiedy planowaliśmy wycieczkę do tej słynnej ze swojej wyśmienitej uczelni miejscowości, oprócz zabytkowych ulic, budynków, zapachu historii wydobywającego się niemalże z każdej bramy czy uliczki, wielu arcyciekawych muzeów, wiedziałam, że ja –miłośnik roślin i ogrodów muszę zobaczyć ogród botaniczny. I to wcale nie dlatego, że jest to najstarszy tego typu ogród w Wielkiej Brytanii, którego wielkie otwarcie odbyło się –uwaga –już w 1621roku. Wcale też nie dlatego, że wchodzi się do niego przez niezwykłą, klasyczną bramę zbudowaną przez Nicholasa Stone w 1632-1633 roku, choć niewątpliwie te fakty były jakby oliwą dolaną do ognia chęci ujrzenia tego miejsca. To, co mnie do niego przywiodło, to moje sobotnie poranki z przeszłości. Dziwne? Zaraz wyjaśniam. Niegdyś (bo zupełnie nie wiem jak jest teraz) w bardzo wczesne poranki telewizja polska emitowała program dla miłośników ogrodów –działkowiczów, a zaraz po nim był nadawany właśnie angielski program o ogrodach (tych brytyjskich i nie tylko), którego po prostu nie mogłam nie zobaczyć. Wspaniały program! Ja- kobieta, która lubi w soboty sobie czasami dłużej pospać –wstawałam o szóstej rano, nawet kiedy za oknem dmuchało i wiało, siadałam cichutko przed telewizorem tak, by nikogo nie zbudzić i upajałam się tym, co Bóg tak cudownie stworzył, a co można było zobaczyć w tym właśnie programie. Ile poznałam nowych roślin i ile się wtedy nauczyłam!!! Wiele z tych programów było realizowanych w ogrodzie botanicznym w Oxford, więc już rozumiecie, czemu mnie się tam tak spieszyło. Dosłownie spieszyło, bo właśnie podczas pobytu w tym niezwykłym miejscu zafundowano nam mandat za złe parkowanie. Nie mieliśmy czasu na szukanie lepszego miejsca, o które w Oxford dość trudno.
Witajcie w ogrodzie botanicznym w Oxford!

Ogród podzielony jest na części. Pierwsza, poza wieloma gatunkami bylin, to cześć wypoczynkowa. Powiedzmy - parkowa. Tam na trawie w ciszy odpoczywają miłośnicy roślin czy tylko spokoju. Mieszkańcy miasta i studenci mogą kupić bilet roczny i cieszyć się ogrodem zawsze wtedy, kiedy mają na to ochotę. Szczęściarze. W pobliżu zbiornika wodnego są szklarnie. W szklarniach tych są szklane pokoje. W jednym pokoju wyrosła amazońska dżungla, w drugim trzeba uważać na kolce kaktusów, w trzecim z niepokojem spoglądać na żarłoczne rośliny, które tylko marzą o kawałku mięsa. Tych pokoi jest kilka, a może nawet kilkanaście. W ogrodzie botanicznym jest też fontanna, przy której bardzo lubią zatrzymywać się dzieci.

Część "wypoczynkowa" ogrodu.

Amazońska dżungla.

Rośliny mięsożerne. Spokojnie-wystarczy im tłusta mucha.

Dzbaneczniki tylko czekają na muchy i komary.


 Tutaj znajduje się też ogromny teren, na którym zbudowano ogród pełen skalnych roślin obficie kwitnących w czasie naszego pobytu. Można zaplątać się w gałęzie sędziwych iglaków i schować pod ogromnymi liśćmi wielu drzew i krzewów. Ja najbardziej zachwycona byłam tą częścią, w której wzdłuż muru rosły i kwitły niezliczone ilości bylin i krzewów, a pomiędzy nimi jak królowe na balu wyrastały niezwykle obfite i ogromne łubiny. Łubiny o takich barwach, jakich wcześniej nie miałam okazji widzieć. Tuż w ich pobliżu znajdował się bardzo długi chodnik irysów. Już zaczynały wtedy przekwitać. Ileż gatunków! Kolorów! Nie sposób tego opisać. A obok obfitość róż; rabatowych, wielokwiatowych... W ogrodzie znajduje się także część warzywna, którą znałam z wcześniej wymienionych programów telewizyjnych. Zrobiłam masę zdjęć (cała ja). Na wielu z nich są moje dzieci. Dziś wybrałam niektóre z nich, byście i wy mogli zobaczyć to niezwykle miejsce.
Skalniaki.
Łubiny niczym królowe wyrastają ponad inne piękności.


Irysy - jedne z najbardziej eleganckich kwiatów.

Irysy przekwitają -róże rozkwitają.
Nad stawem.





środa, 26 stycznia 2011

Początek życia, czyli rodzimy na Wyspach

Nie jest tajemnicą, że wydanie dziecka na świat do łatwych nie należy. Wokół porodów krąży wiele opowieści, mitów, strachów. A przecież każdy poród jest inny. Bywają takie szczęściary, dla których urodzenie dziecka to zaledwie kilkunastominutowy wysiłek, ale bywają także takie kobiety, które czas ten zapamiętają jako wielogodzinną mękę. Za to chwila, kiedy wreszcie ujrzy się swoje maleństwo zawsze jest bezcenna i cudowna. Prawdą jednak jest, że bez względu na to jaki to jest poród i jak długo trwa, samopoczucie przyszłej mamy w dużej mierze zależy od warunków w jakich przyszło zmagać się z tym przypisanym tylko jej życiowym wyzwaniem. Wiele też zależy od personelu szpitalnego i jego czysto ludzkiego podejścia do pacjentki.
Spróbujemy zajrzeć na typową, angielską porodówkę. Oczywiście tutaj na Wyspach jak i wszędzie wiele może zależeć od danego szpitala i personelu. Mnie przyszło wydać moje dziecko na świat w ogromnym, nowo wybudowanym szpitalu i choć sam poród był cesarskim cięciem, miałam także okazję zobaczyć warunki w jakich rodzą się dzieci drogą naturalną.

Kiedy do szpitala przyjeżdża przyszła mama z torbą (w której ma rzeczy swoje i przyszłego maleństwa), po rejestracji i rutynowym wywiadzie oraz przyznaniu paska ze specjalnym numerem pacjenta, który cały czas należy mieć na ręce, zostaje zaprowadzona do pokoju, w którym będzie rodzić. Jak wygląda taki pokój? Mnie skojarzył się trochę z pokojem hotelowym. Oprócz typowego łóżka porodowego i całej ewentualnie potrzebnej aparatury wokół niego, znajduje się tam kanapa, która daje możliwość odpoczynku osobie towarzyszącej, telewizor, internet (wprawdzie należy uiścić opłatę za korzystanie, ale sam fakt jego obecności był dla mnie wielkim zaskoczeniem), stolik, krzesełko, wieszaki na ubrania, a dodatkowo osobna łazienka z prysznicem i wanną z hydromasażem. Domowa i bardzo intymna atmosfera. Każda rodząca ma swój własny pokój. Porodu dogląda położna i to ona w fazie końcowej pomaga i odbiera dziecko. Lekarz wzywany jest tylko w razie konieczności (to akurat wiem z opowiadań rodzących w ten sposób). Chyba nie ma takiej możliwości, by personel szpitalny odmówił rodzącej kobiecie środków uśmierzających ból w trakcie całej akcji porodowej. Znam jeden przypadek kiedy tego odmówiono, ale to tylko dlatego, że poród był już tak dalece posunięty, że podawanie takich środków byłoby bezsensowne albo i nawet nie służyłoby dalszej akcji. Mama z maleństwem może opuścić szpital już po sześciu godzinach od porodu. Tylko w bardzo wyjątkowych sytuacjach mama i jej maleństwo zostają w szpitalu dłużej niż 24 godziny.

Przy planowanym cesarskim cięciu wygląda to oczywiście trochę inaczej. Przyszła mama z osobą towarzyszącą przyjeżdża do szpitala na umówioną godzinę i wpada wręcz w machinę ludzką przygotowującą ją i tę osobę do operacji. Mnóstwo pytań, wypełniania dokumentów, podpisów. Rutynowe badania (serca, ciśnienia), uwagi. Co chwilę ktoś zagląda do pokoju, gdzie to wszystko się odbywa z pytaniami; o zgodę na pobranie łożyska do badań naukowych (papierek i podpis zgody), o zgodę na pobranie krwi pępowinowej (zgoda i podpis). Przychodzą studenci z prośbą o zgodę na uczestnictwo i możliwość obserwowania operacji (zgoda i podpis), następni studenci anastazjologii z kolejnym papierkiem i prośbą o to samo co ich poprzednicy. Mnóstwo pytań. A między tym wszystkim w naszym wypadku przesympatyczne położne, uśmiechnięte, żartujące, rozluźniające nasze napięcie, odpowiadające dokładnie na nasze pytania. W chwili, kiedy podawane było znieczulenie mój mąż przebierał się w szpitalny strój w pokoju obok, natomiast ja czułam się jak małe dziecko, które właśnie się przewróciło i zbiło sobie kolano. Dwie położne, niby trzymając mnie sztywno, przytulały mnie, głaskały po głowie, uspokajały i mówiły same miłe i pocieszające rzeczy. Uwierzcie mi, to potrafi zdziałać cuda.

Gdy wszystko jest gotowe, pacjentka leży już znieczulona, cały czas czuwa nad nią anestezjolog (mój był ciągle zagadujący i bardzo przyjemny), a gdy kurtyna została zawieszona w celu zasłonięcia miejsca cięcia, wtedy na salę woła się osobę towarzyszącą, która siada w pobliżu głowy operowanej i to tak, by również i ona nie miała widoku na to, co się dzieję w okolicy cięć. Wtedy dopiero przychodzi lekarz specjalista przeprowadzający całą operację. Całość trwa około godziny. Ale już po kilkunastu pierwszych minutach pojawia się ten charakterystyczny dźwięk – okrzyk wydobytego z łona dziecka.

Ktoś cały czas zapisuje na tablicy pisakiem dosłownie akcję po akcji, ktoś inny coś mówi, wydaje polecenia, ale wtedy już nic nie jest ważne, bo mama pragnie zobaczyć maleństwo. A co dzieje się z maleństwem? Jest ważone, mierzone, ma liczone palce u nóg i rąk, tata symbolicznie przecina pępowinę, która i tak została odcięta już wcześniej i jest wycieranie bawełnianymi szmatkami. Tutaj nie myje się noworodków przez co najmniej 24 godziny. Jak dowiedziałam się później nawet z polskich książek, daje to naturalną ochronę skóry i zapobiega powstawaniu alergii. Następnie owinięte w szpitalny kocyk położone jest na piersiach mamy. Każda mama wie, jaki to niesamowity moment w życiu jej i jej męża, jeśli ten jest przy niej obecny.

Za chwilę dziecko wraz z osobą towarzyszącą i położną opuszcza salę operacyjną. Cały czas pod okiem taty maleństwo jest badane, ma przypinane paski z imieniem i nazwiskiem oraz specjalnym numerem, a także pasek na nóżkę z chipem. W tym szpitalu personel wręcz robił wszystko, by dziecko było cały czas pod okiem kogoś z rodziców. Po skończonej operacji na tą samą salę trafia mama, by przez kolejną godzinę być pod obserwacją położnej, która nieustannie kontroluje ciśnienie, temperaturę oraz ogląda ranę. Położna pomaga też ubrać dziecko przed jego pierwszą jazdą na piersiach mamy w łóżku po szpitalnych korytarzach, bo teraz mama z dzieciątkiem trafia na właściwą salę szpitalną.

Co mnie się utrwaliło podczas tej przejażdżki, to taka przyjemna i ciepła kolorystyka szpitalnych korytarzy oraz to, że coś, co w Polsce nazwalibyśmy dyżurką, znajduje się dosłownie co chwilę. Potem dowiedziałam się, że każda taka dyżurka, przypominająca trochę ladę sklepową jest odpowiedzialna nie za cały oddział, a tylko za dwa, trzy pokoje. Nie wiem czy tak jest w całym szpitalu, ale na tym oddziale, gdzie leżą mamusie z noworodkami właśnie tak jest. Przy każdej dyżurce dwie lub trzy położne zajmujące się tylko pacjentami z wyznaczonych im sal. Same sale były ogromne. W naszym wypadku na jednej sali mogły leżeć tylko cztery pacjentki z dziećmi. Łóżka szpitalne wyposażone w różne przyciski mogą być podnoszone zarówno w części gdzie leży głowa, jak i osobno gdzie są nogi, do różnych wygodnych dla pacjenta pozycji. Obok łóżka, łóżeczko z dzieckiem, szafeczka, lampka, woda w dzbanku (wymieniana co godzinę), cała szpitalna aparatura, alarm, oraz wysięgnik, na którym jest zainstalowany ekran. Ekran ten pełni funkcję telewizora, radia, telefonu i internetu. Przy każdym z nich słuchawki. Z drugiej strony łóżka wygodny fotel dla taty. I co najważniejsze, intymność. Bo mimo, że na sali może leżeć więcej osób to wokół każdego łóżka tworzy się ścianę z zasłon, które umocowane pod sufitem na rurach mogą odsłonić pacjenta od reszty świata. Każda sala ma także osobną łazienkę z prysznicem, toaletą i umywalką. Jednym zdaniem –jak dla mnie warunki luksusowe.

Same położne były bardzo pomocne. Co kilka godzin pojawiała się pielęgniarka z jeżdżącą na kółkach apteczką rozdzielająca różne lekarstwa i wręcz zmuszająca mamy po operacji do zażycia środków przeciwbólowych, gdyż – jak to wytłumaczyła jedna z nich- cierpienie spowalnia powrót do formy, a mama ma się cieszyć dzieckiem i nie myśleć o bólu. Chyba miała rację, bo przy moim trzecim cesarskim cięciu to dopiero tutaj wróciłam wyjątkowo szybko do formy i tą operację wspominam najlepiej.

W razie wciśnięcia alarmu położne pojawiają się prawie momentalnie, próbując pomóc. Wielkie zdziwienie wywołały posiłki. Kiedy pacjentka nie może się ruszyć, przychodzi do niej położna i pyta, co ma ochotę zjeść. Dziwne dla mnie było to, że mam wybór. A wybór był dość duży; ziemniaki, czy ryż, a może frytki. Mięso takie, czy takie, a może ryba? Sałatka ta i inna. Sos taki czy taki? Co do picia? Sok pomarańczowy, jabłkowy, a może inny? Deser? Ciastko, lody? A do tego pytania, czy nie chcemy dokładki? Pomyślano też o gościach i na stole w korytarzu zawsze stał pełny talerz ciastek (każdy kawałek zapakowany w folię), patera z owocami oraz ekspres do parzenia kawy i herbaty. Bez opłat.

Po cesarskim cięciu w szpitalu przebywa się najdłużej trzy dni. Tylko w razie konieczności może to trwać dłużej. W czasie tych trzech dni dziecku przeprowadza się szereg badań, podaje na życzenie witaminę K. Nie ma szczepień na gruźlicę, chyba że rodzice dziecka są z kraju, gdzie gruźlica występuje. Polskie dzieci tego szczepienia nie przechodzą. Badany jest słuch maleństwa. Jeśli chcielibyśmy być skierowani na badanie bioder, niestety trzeba troszkę skłamać, mówiąc np. o kłopotach z biodrami naszych starszych dzieci.

Nie ma znanych nam z rodzimego kraju „wędrówek z kopertami”. Najpewniej przy próbie wręczenia takiej lekarz zawiadomiłby policję. Nikt tu nie weźmie takich darów, ponieważ każdy się tego boi. Jedynie opuszczając szpital z dzieciątkiem można ofiarować siostrom na dyżurce pudełko czekoladek z kartką z podziękowaniami.

Pojawienie się nowego dziecka w rodzinie obfituje także w napływ wielu ludzi chętnych go przywitać w domu. Rośnie stos podarków i tak tu popularnych kartek. Dość często przychodzi również położna, która mierzy, waży, ogląda dziecko i ewentualnie mamę. Oprócz położnej do domu również przychodzą choćby Health Visitors, czyli osoby zajmujące się bardziej psychiczną stroną matki. One doradzają, podają potrzebne adresy, zachęcają do spotkań z innymi mamami. Są to bardzo przyjaźnie nastawione osoby.
Nowonarodzone dziecko należy zarejestrować w urzędzie oraz w przychodni. Co jakiś czas rodzice z maluszkiem mogą być wzywani do przychodni na takie rutynowe badania.

Tak wygląda początek życia w Wielkiej Brytanii. I nie należy się go bać...... Wszystkim spodziewającym się dziecka życzę szczęścia i głebokich, radosnych przeżyć przy pierwszym spotkaniu z waszym maleństwem.

niedziela, 16 stycznia 2011

Być w ciąży na Wyspach

Są w życiu takie momenty, kiedy kilkadziesiąt sekund oczekiwania wydają się najdłuższymi momentami w życiu. Pewnie wielu z was teraz błądzi myślami doszukując się takich chwil. Jestem pewna, że dla wielu kobiet to ten moment, kiedy czeka się na kreski. Dokładnie – na kreski. Będzie jedna, czy dwie? Odrobina niepewności, może strachu lub nadziei i oto załóżmy, że test ciążowy wymalował dwie równiutkie kreseczki. Jedną pod drugą. W tym momencie fala gorąca wręcz przewala się przez ciało, w głowie pojawia się tysiące myśli, wszystko przestaje być ważne, bo wszystko się zmienia i już nic nie będzie jak przedtem. Ciąża! Niesamowite emocje; z jednej strony strach, niedowierzanie, obawy, a drugiej radość i niesłychane szczęście. I to powracające jak bumerang pytanie; co dalej?


Jeśli mieszka się w Polsce, sprawa wydaje się prosta. Z wiadomością o ciąży i portfelem udajemy się do lekarza o odpowiedniej specjalizacji, który teraz wyśle nas na badania (najlepiej prywatnie), skieruje na USG (też najlepiej prywatnie), ewentualnie przepisze lekarstwa (nie tanie) i każe się meldować co miesiąc lub jeszcze częściej (lepiej dla was i jego finansów). Co odważniejsi udadzą się do przychodni. Ale co zrobić z nowiną o nowym życiu, które zamieszkało pod sercem kiedy mieszka się na obczyźnie? Na przykład w Wielkiej Brytanii? Czy rzucać wszystko i jechać do Polski? Czy może przechodzić ciąże i rodzić tutaj- w Anglii?

Muszę w tym momencie wprowadzić wątek osobisty. Ja zdecydowałam się przechodzić ciążę w Anglii i tutaj wydać na świat swoje dziecko. Taką decyzję podjęliśmy z wielu powodów, ale muszę szczerze stwierdzić, że po bardzo trudnych ciążach i okropnych porodach zakończonych cesarskim cięciem jakie przeszłam w Polsce, nie chciałam rodzić w Ojczyźnie. I jak dla mnie, to była bardzo dobra decyzja.

Jeśli się mieszka w Wielkiej Brytanii i nagle do nas dociera, że spodziewamy się dziecka –pierwszą rzeczą jaką należy zrobić to udać się do swojej przychodni na spotkanie z GP (General Practicioner), czyli z lekarzem pierwszego kontaktu. On przeprowadza wstępny wywiad i jeśli jest to kolejna ciąża, a w poprzednich były jakieś problemy, należy właśnie tego lekarza o tym powiadomić. Gdyby okazało się, że przyszła mama bierze jakieś leki (np.; na nadciśnienie), lekarz powiadomiony o tym sprawdza leki i ewentualnie przepisze ich odpowiedniki mniej szkodliwe dla rozwijającego się życia. Lekarz zawiadamia o ciąży położną, która ustala termin pierwszego spotkania (około 10 tygodnia ciąży). W Wielkiej Brytanii ciąża nie jest prowadzona przez lekarzy, tylko przez położne. Nie ma prywatnych gabinetów ginekologicznych, co najwyżej prywatne i bardzo drogie kliniki. Ale w razie potrzeby zawsze można umówić się na spotkanie z lekarzem GP w przychodni, a gdyby pojawiły się komplikacje, bardzo niepokojące objawy należy natychmiast należy się udać do szpitala. Teoretycznie w każdym szpitalu kobieta w ciąży z niepokojącymi objawami ma pierwszeństwo w dostępie do lekarza. Pierwsza wizyta u położnej trwa dość długo. Położna przeprowadza z ciężarną obszerny wywiad, wypisuje różne dokumenty, zakłada specjalną kartę, która szczegółowo będzie teraz wypełniana różnymi danymi z przebiegu ciąży. Karta ta, na okres dziewięciu miesięcy staje się najważniejszym dokumentem przyszłej mamy, który musi mieć zawsze przy sobie, dla jej i dziecka dobra. Na pierwszej wizycie dostaje się także pięknie wydaną i szczegółowo zilustrowaną książkę o przebiegu ciąży i porodu. W książce tej można znaleźć odpowiedź na wszelkie nurtujące pytania; zarówno z zakresu ciąży czy pielęgnacji noworodka po sprawy prawne, psychologiczne i związane z kodeksem pracy. Położna także wypełnia dokumenty uprawniające ciężarną do darmowych leków na receptę na okres dwóch lat i do bezpłatnej opieki stomatologicznej (jest to taka biała plastikowa karta, podobna do karty kredytowej, która po kilku dniach przysyłana jest pocztą). Nie opuści się gabinetu bez wielu ulotek czy informacji gdzie można udać się po poradę psychologiczną, gdzie szukać szkoły rodzenia, jakie zasiłki i dodatki się teraz należą i wiele, wiele innych. Ogromna ilość informacji. Jeśli jest to kolejna ciąża, a poprzednie zakończyły się na przykład cesarskim cięciem, położna w takim wypadku często decyduje się skierować pacjentkę pod opiekę specjalisty, jak to było w moim wypadku. Wtedy oprócz wizyt u położnej dojdą także wizyty w przychodni szpitalnej u lekarza specjalisty. Na pierwszym spotkaniu z położną zostaje się także umówionym na badania USG (Scan), które przeprowadza się pomiędzy 10 a 12 tygodniem ciąży, a potem około 18-20 tygodnia. Jeśli ktoś jest pod opieką lekarską, może być skierowany na kolejne USG. Do tego dochodzą jeszcze skierowania na podstawowe badania krwi (w tym na HIV). Może się zdarzyć tak, że położna zapyta kogoś czy chce dokonać aborcji, bo tutejsze prawo w tej kwestii jest barbarzyńskie i pozwala to robić do 20 tygodnia ciąży. Kolejne wizyty u położnej, odbywające się średnio co miesiąc są wizytami kontrolnymi, na których to słucha się bicia serduszka dziecka, rozmawia o problemach, dolegliwościach czy dostaje się kolejne dawki informacji o tym co się ciężarnej należy i do czego ma prawo.

Czasami zdarzało mi się czytać różne fora na temat ciąży w UK. Muszę powiedzieć, że większość kobiet wypowiadających się w nich była zadowolona z brytyjskiej opieki na ciężarną. Ja też nie narzekałam. Owszem, różni są ludzie, to i różne są położne. Są takie, które wykonują swoje zajęcia jak z „automatu”, czyli spełniają tylko swoje obowiązki, inne natomiast do obowiązków dodają trochę osobistego ciepła i zainteresowania. Są miłe i życzliwe. Ja na ogół takie spotykałam, choć był mały wyjątek. Na szczęście tylko mały.

Badania krwi przechodzi się dwa, trzy razy w okresie ciąży. Często także proponuje się badania płodu pod względem choćby ryzyka zespołu Downa. Natomiast badania USG to dość długie wizyty, zwłaszcza w późniejszym okresie ciąży. Prowadzone są bardzo dokładnie, jakby centymetr po centymetrze malutkiego, rosnącego ciałka. Personel szpitalny na ogół chętnie opowiada o tym, co widzi i pokazuje wszystko na ogromnym ekranie. Można też poprosić o zdjęcie, choć w naszym szpitalu było ono drukowane za opłatą. Po pierwszym badaniu USG przyszli rodzice opuszczają szpital z torbą pełną broszur i czasopism o tematyce ciąży i porodu. Mnie uderzyło jedno zdanie, które było zapisane na ulotce dotyczącej praw pacjenta. Brzmiało mniej więcej tak; „Nie musisz być badana ginekologicznie. Nie ma takiej potrzeby. Jeśli lekarz z jakiegoś powodu będzie chciał cię w ten sposób zbadać, wpierw poproś go o szczegółowe uzasadnienie tego badania”. Przyznaję doznałam szoku i niesamowitej ulgi. Pamiętam te koszmarne badania z Polski….. W Wielkiej Brytanii nie przeszłam ani jednego takiego badania. Kiedy ciąża zbliża się do końca, można odwiedzić szpital, w którym przyjdzie na świat dziecko.

Przy planowanym cesarskim cięciu przygotowania wyglądają nieco inaczej. Wizyty w szpitalu u specjalisty wymagają trochę cierpliwości, bo często, mimo umówionej godziny spotkania należy dość długo czekać. Opóźnienia często wynikają z organizacji pracy w szpitalu. Jest kilka gabinetów lekarskich i za każdym razem może się zdarzyć wizyta u innego lekarza. Najpierw wywołana pacjentka (sama lub z towarzyszącą osobą) udaje się do takiego gabinetu na krótkie spotkanie z położną, a po kolejnym wywiadzie przychodzi lekarz (prawie nigdy w fartuchu), przedstawia się, uściska rękę, porozmawia o pogodzie i dopiero potem, często na stopie koleżeńskiej dyskutuje o konkretach. To bardzo miłe wizyty. Można o wszystko zapytać. Lekarz dokładnie wyjaśnia jak będzie przebiegała operacja, uzgadnia z pacjentką formę znieczulenia i datę operacji oraz inne ważne szczegóły. Bardzo często rozmawia też o ewentualnej antykoncepcji po porodzie, a kobietom, które już mają za sobą kilka operacji proponuje się bezpłatną sterylizację wykonywaną podczas cesarskiego cięcia. Na krótko przed planowaną operacją przyszłą mamę czeka jeszcze spotkanie z anestezjologiem, który przeprowadzi kolejny wywiad, ponownie opowie o operacji i objaśni co i kiedy wolno jeść oraz wyposaży w pigułkę, którą należy połknąć wieczorem przed operacją.

Pacjentki, które szykują się do naturalnego porodu proszone są o przygotowanie planu porodu. Co uwzględnia taki plan? Oto poniektóre punkty planu porodu;

-Czy chcesz, by ktoś ci towarzyszył w trakcie porodu?
-Czy chcesz dodatkowych rzeczy; piłki, krzesło?
-Czy życzysz sobie, by przy porodzie uczestniczyły same położne kobiety ?
-W jakiej pozycji chciałabyś rodzić?
-Jeśli chciałabyś znieczulenie, to jakiego typu?
-Czy chcesz skorzystać z wanny, masażu czy innej terapii?
-Czy chcesz, by położono ci dziecko od razu na brzuchu, czy wolisz by je wpierw wytarto?
-Jak chciałabyś karmić swoje dziecko?
-Czy myślisz, ze możesz potrzebować jakiejś dodatkowej pomocy? Tłumacz, psycholog?
-Czy chcesz, by dziecko było cały czas przy tobie, czy aby było zabierane na salę dla noworodków i przynoszone tylko do karmienia?
-Czy chcesz, by dziecko dostało witaminę „K”?
-Czy przy twoim porodzie mogą być obecni studenci?
-Czy wymagasz specjalnej diety?
-Czy twój partner wymaga specjalnej pomocy? Czy twój partner ma psa przewodnika lub jest na wózku inwalidzkim?
-Czy masz jakieś wymagania w zakresie twojej religii? I tak dalej….

Kiedy przychodzi czas porodu należy się spakować, zabrać kartę i jechać do szpitala.

Od siebie mogę dodać, że po dwóch wcześniejszych ciążach w Polsce i ciągłych komplikacjach, pobytach w szpitalach, ciąża prowadzona w Anglii na początku trochę mnie przestraszyła. Ale potem okazało się, że była to najlepiej przechodzona przeze mnie ciąża, a opieka lekarska, mimo, że nie prywatna i wydająca się w pierwszej chwili pobieżna – bardzo dobra. Wystarczająca.

Fakt, kobiety ciężarne nie są traktowane jakoś wyjątkowo. Mało kto ustępuje im miejsca w autobusach czy przepuszcza w kolejce do kasy w sklepie. Choć mnie zdarzały się takie miłe chwile. Często możecie przeczytać tu i ówdzie o tym, że ciężarne starają się pracować do dnia porodu i nie są mile widziane zwolnienia lekarskie. I rzeczywiście znam wiele kobiet, którym ciąża nie przeszkadza w pracy czy normalnym życiu. Ale w moim wypadku od początku zalecane było oszczędzanie się, więc od początku ciąży i do jej końca byłam na zwolnieniu lekarskim. Lekarz wypisywał mi zwolnienie od razu na trzy miesiące. Nigdy nie miałam z tego tytułu jakichś nieprzyjemności od pracodawców, a moja szefowa interesowała się mną, czasami dzwoniła, odwiedzała i doradzała w różnych sprawach. Zwolnienie było płatne, choć po okresie kilku miesięcy, płatne mniej.

Chciałam wam napisać jeszcze o szpitalu, porodach i sprawach z nimi związanych, ale chyba dziś byłoby to zbyt dużo, prawda? Nie wiem czy te informacje komuś pomogą spojrzeć odważniej na ciążę na Wyspach. Mam nadzieję, że tak. Mnie pozostaje wszystkim zainteresowanym życzyć zawsze dobrze przebiegających ciąż i krótkich, bezbolesnych porodów. Pozdrawiam.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Kościół Trójcy Świętej w Stratford -upon-Avon

Dziś zabiorę was do kościoła. Musicie przyznać mi rację, że kościoły czy inne obiekty sakralne często wyrastają na ścieżkach naszych turystycznych i historycznych poszukiwań. Może nawet częściej niż okazałe zamki, magiczne ruiny, stare oraz pachnące spróchniałym drewnem i wilgocią domy ludzi znanych czy pełne skarbów muzea. Bez mała wszystkie kościoły Anglii zdają się być trochę do siebie podobne z ich charakterystycznymi wieżami i wiekowymi nagrobkami cmentarnymi wokół nich. Wiele z tych świątyń jest świadkiem historii, pamięta ciekawe i może burzliwe wydarzenia. Przez ich mury przeszły ogromne rzesze osób znanych i mniej znanych. Uczestniczyły w życiu wielu pokoleń ludzi; od ich narodzin poprzez wiele sakramentów aż do ich śmierci. Słyszały mnóstwo ludzkich westchnień do Boga, modlitw i żalów. W ich nierzadko zabytkowych murach, pełnych niezwykłych rzeźb, pięknych witraży, ogromnych obrazów czasami wydaje się, że czas zatrzymał się kilka wieków temu. Tylko składane krzesła i elektryczne oświetlenie sprowadzają mnie z tej zadumy na ziemię krzycząc do mnie brutalnie; „Obudź się! To XXI wiek!”. Nie omijam kościołów. Wchodzę, rozglądam się i często znajduję w ich wnętrzach niezwykłe świadectwa przemijającego czasu.


Kościół Najświętszej Trójcy (Holy Trinity Church) w Stratford nad rzeką Avon (Stratford-upon-Avon) to najbardziej znany kościół w tym przesiąkniętym historią mieście. Warto, będąc w tym miejscu, udać się na niedługi spacer wzdłuż prawego brzegu rzeki, by potem, mijając dopiero co wyremontowany i rozbudowany teatr, kilka zabytkowych domków często obrośniętych kwitnącą wiosną glicynią i innymi barwnymi pnączami dojść do nabrzeżnego parku. Zza ogromnych drzew wyłania się wieża kościoła. Do kościoła zaprasza otwarta brama i alejka wysadzana drzewami, pomiędzy którymi można usiąść na wygodnej ławeczce. Jesteśmy na starym cmentarzu. O tym, jak stary jest ten cmentarz świadczą nagrobki i napisy na nich, czasami już nieczytelne, porośnięte zielonym mchem. Ale trudno tutaj o chwilę zadumy w ciszy. Wciąż przed naszymi oczami przewijać się będą grupy wycieczkowe z całego świata, które tak jak my pragną wejść do środka tego średniowiecznego kościoła. Pewnie dla wielu z was będzie to szokujące, ale w okresie letnim możecie ujrzeć ustawione pomiędzy grobami stoliki i krzesełka. To z myślą o turystach, gdyby mieli ochotę spożyć w tym miejscu swój posiłek.

 Zimową porą miejsce to wydaje się bardzo ponure.

Stoliki i krzesełka dla turystów.

Jak już wspomniałam, początki tegoż kościoła sięgają średniowiecza. Choć w tym miejscu już w VIII wieku znajdował się klasztor, to jako datę powstania kościoła uznaje się 1210 rok. Z wiekami kościół się powiększał
Wchodząc do środka wpierw możemy zobaczyć kołatkę na drzwiach wewnętrznych przedsionka z XV wieku. Ta kołatka to tzw.; XIII-wieczny pierścień schronienia. Podobno każdy zbieg, który się jej dotknął mógł liczyć na schronienie w tym miejscu przez 37 dni. Wnętrze chłodnego kościoła zdaje się być dość ciemne, ale kiedy promienie słoneczne łaskawie sięgają do okien budynku - otwieramy buzię ze zdumienia nad pięknem wielobarwnych okiennych witraży. W pierwszej części kościoła znajdują się groby sławnych i wpływowych niegdyś osób, jak na przykład barona Claptona zmarłego w 1629 roku oraz jego żony Joyce. Baron Clapton był głównym kwatermistrzem armii króla Jamesa I. Kaplice i płaskorzeźby zachęcają do oglądania, ale najciekawsza część tego budynku znajduje się za miejscem przeznaczonym dla chóru. Mijając kaplicę świętego Piotra i zakrystię chóru udajemy się w stronę ołtarza. Aby zwiedzać tą część kościoła należy uiścić drobną opłatę, a w zamian za to dostajemy mapę kościoła z opisanymi najważniejszymi punktami.

Warto zatrzymać wzrok na pięknych witrażach.

Wpierw mijamy 26 wspaniałych i misternie rzeźbionych XV-wiecznych siedzeń ustawionych po obu stronach prezbiterium. Nieco dalej, po prawej stronie możemy zobaczyć Biblię z 1611 roku. Często możemy obok niej spotkać kogoś, kto chętnie odpowie na nasze pytania, może opowie ciekawą historię z nią związaną, a nawet jak to miało miejsce w naszym przypadku, zachęci nas do fotografowania. Biblia ta ma jeszcze jedną historyczną zaletę, słów z niej czytanych słuchał w ciągu ostatnich kilku lat swojego życia najsłynniejszy na świecie angielski poeta –William Szekspir. William Szekspir bardzo mocno związany był z tym kościołem i stąd właśnie te ogromne rzesze turystów. Tutaj 25 lipca 1564 poeta był ochrzczony w chrzcielnicy z XV wieku. Obok niej wiszą fotokopie oryginalnych ksiąg parafialnych, na których kartach odnotowano fakt chrztu oraz pogrzebu wielkiego poety. Tutaj w ostatnich latach swego życia służył jako „lay rector”, czyli tak jakby „świecki proboszcz”. Dlatego dostąpił wielkiego wyróżnienia i po śmierci w 1616 roku został tutaj pochowany. Obok niego spoczywa jego żona Anna i inni członkowie rodziny. W pobliżu grobu znajduje się popiersie Williama Szekspira.

Ołtarz główny.

XV-wieczna chrzcielnica.

Fotokopie prafialnych ksiąg metrykalnych.

Tutaj spoczywa William Szekspir.

Zatrzymując się na chwilę przed prezbiterium warto zaznaczyć, że z lewej jego strony jest także grób dziekana Thomasa Balsalla, który właśnie to prezbiterium zbudował, a marmurowy blat ołtarza głównego pamięta jeszcze czasy średniowiecza.
Opuszczając miejsce pochówku twórcy "Hamleta" czy "Romeo i Julii" możemy odwiedzić znajdujący się w końcu kościoła sklepik z pamiątkami i jeszcze raz spojrzeć na surowe oblicze kościoła i wkradającą w niego współczesność w postaci choćby kącika zabaw dla dzieci. Takie kąciki znajdują się w większości tutejszych anglikańskich kościołów. Kiedy rodzice uczestniczą w nabożeństwach, pociecha może porysować i pooglądać książeczki. Opuszczając ten kościół udajmy się na spacer brzegiem rzeki Avon. A do samego Stratford udamy się jeszcze –to mogę wam obiecać. W końcu to jedno z najbardziej lubianych przeze mnie miejsc w Anglii. Zapraszam.


Kościół Trójcy Świętej widziany z drugiego brzegu rzeki Avon.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Ruiny zamku świętej Katarzyny w Fowey

Czasami wystarczy zwykły przypadek i ogromna ciekawość poznania nowych miejsc czy historii by przeżyć wyjątkowe chwile w miejscach nie tyle powszechnie znanych i obleganych, co właśnie zdawać by się mogło zapomnianych, ale pachnących nutką tajemniczości i niezwykłości. Kornwalia, hrabstwo w południowej części Anglii, wręcz wgryzające się w niezbadane głębiny Atlantyku pełne jest takich miejsc. Niezwykle krajobrazy, piękne lasy, przerażająco wąskie i zakrzewione po brzegach drogi, na których wśród mnóstwa spiralnych zakrętów niezwykle trudno jest wyminąć się samochodom. Wzgórza, czasami strome pagórki, skaliste brzegi morskie i urwiska skalne. Wśród tych widoków tu i ówdzie urocze wioski okrążone pastwiskami owiec, małe miasteczka i portowe miasta. A wokół nich same niespodzianki.
Tak wygląda większość dróg w Kornwalii.

Portowe miasteczko Fowey położone na dwóch brzegach rzeki o tej samej nazwie, którą przeprawić się można jedynie promem, a która jest naturalnym portem dla wpływających z Atlantyku statków, oprócz charakterystycznych białych domków, kościoła i wąskich uliczek posiada jeszcze jedną atrakcję. Są to ruiny zamku świętej Katarzyny.

Najprościej jest tam dotrzeć od strony małej plaży położonej na obrzeżach zachodniej części miasteczka. Na plaży pojawiliśmy się pewnego jesiennego popołudnia. Nie był to najlepszy czas, ponieważ zaczął się przypływ i aby dotrzeć do stromych schodów prowadzących w kierunku ruin, trzeba było biegiem pokonać kilkumetrowy odcinek plaży pomiędzy falami. No i mnie się nie udało. Fale zmoczyły moje nogi do kolan i dalszą drogę musiałam pokonywać w mokrych butach i spodniach. Wspinając się schodami przeszła mi przez głowę myśl o powrocie, bo przecież wody przybywało i lada chwila nie będzie możliwości powrotu tą samą drogą, ale jednak ogromna chęć ujrzenia tego miejsca zwyciężyła.

Archeolodzy badający to miejsce pod koniec XIX wieku odkryli, że właśnie tam znajdował się budynek, może nawet zamek już w czasach prehistorycznych. Samo to miejsce, zwane punktem świętej Katarzyny to idealne miejsce dla tych, którzy lubią fotografować lub tych, którzy poszukują pięknych plenerów dla swoich malarskich dzieł. Tylko uwaga! Jeśli macie lęk wysokości - nie spoglądajcie w dół. Wysokie, skaliste przepaście, u których brzegów z wielkim hukiem rozbijają się złowrogie fale oceanu zagłuszając każde słowo i myśli mogą przyprawić o zawrót głowy.
Punkt świętej Katarzyny to cudowne miejsce widokowe. Z jednej strony rozciąga się panorama na pobliskie Fowey i jego port, a jakby pod stopami tej skalistej góry dokładnie widać miejsce, przez które przepływają wszystkie statki powracające z Atlantyku do portu, witane białym krzyżem ustawiony na skale wynurzającej się z wód. Stąd rozciąga się bezkresny widok na ocean. Jednym zdaniem; wszystko widać jak na dłoni. Tego samego zdania był król Henryk VIII. W tym miejscu z jego rozkazu w latach 1538-1540 powstał właśnie ten nieduży zamek. Tak naprawdę była to fortyfikacja ze specjalnym tarasem, na którym za czasów świetności tegoż budynku stały armaty. Stąd wypatrywano obcych statków. Zwłaszcza tych pływających pod banderą hiszpańską lub francuską, bo z tymi dwoma krajami Anglia popadała w częste konflikty. Zamek służył przez wiele wieków jako fortyfikacja. Nawet w czasach drugiej wojny światowej z tego miejsca uważnie spoglądano w ocean doszukując się niemieckich statków podwodnych.

W oddali widać białe domy Fowey.

 Wspaniały punkt obserwacyjny.

Biały krzyż ustawiony na skale wita wszystkie statki wpływające do portu.

Zamek zbudowany był w kształcie liter AD. Pozostała tylko ta część przypominająca literę D.

Dziś zamek ten to kompletna ruina. Ale warta zobaczenia. Pobudza wszelkie zmysły odpowiedzialne za wyobraźnię. I te krajobrazy……. Warto nimi nakarmić duszę.

Trzeba było pomyśleć o powrocie. Plaża była zalana już całkowicie i gdzieś w mojej myśli pojawiła się myśl o spędzeniu nocy w otoczeniu tego, co zostało po zamku. Może nawet nie miałabym nic przeciwko temu? Taka przygoda z dreszczykiem. Ale miejsce, gdzie znajduje się punkt świętej Katarzyny to ulubione miejsce spacerów okolicznych mieszkańców i ich czworonożnych przyjaciół. To od przypadkowych ludzi dowiedzieliśmy się o innej drodze. Dłuższa i błotnista droga prowadząca stromym wąwozem przez zarośla była trochę straszna, ale szczęśliwie dotarliśmy do miejsca, gdzie na odpoczynek pozostawiliśmy nasz samochód. Po spacerze do ruin zamku pozostały wspomnienia, zdjęcia oraz przemoczone i zabłocone buty i spodnie. Ale warto było!