poniedziałek, 12 września 2011

Zaczarowana Kornwalia


Dzisiaj rano idąc z moją Zosią przez park miałyśmy okazję pozbierać pierwsze brązowe i lśniące kasztany. Zapachniało jesienią. Od kilku dni szalejące wiatry zdają się poganiać tę pomarańczowo-żółtą porę roku do szybszego nadejścia.
Można nawet odważnie powiedzieć, że lato już prawie minęło. Ma spakowane walizki i tylko czeka na właściwy moment by odfrunąć wraz z ciepłymi promieniami słońca i dłuższymi letnimi dniami gdzieś daleko. Tegoroczne lato przeszło jakby obok mnie. Cóż… i tak też bywa. Liczę jeszcze na pogodną i ciepłą jesień. Taką kolorową jesień, bo przecież ja tak kocham kolory. Ale chyba najważniejsze – jesień pozbawioną chorób i innych przykrych niespodzianek.

W Kornwalii byłam kilka razy. Tak… wiem… dawno już chciałam wam pokazać, choć małą cząstkę Kornwalii, którą ja znam. Taką Kornwalię spacerową. Ci z was, co lubią zaglądać na ten blog wiedzą, że do tego -patrząc na mapę- długiego kawałka ziemi, wgryzającego się od zachodnio-południowej części Anglii w głąb oceanu, przez jednych nazywanego angielską riwierą a przez innych przemysłową pustką - bardzo lubię wracać. Oj lubię! Niejednokrotnie już zabierałam was w tamte strony; EdenProjectruiny zamku świętej Katarzyny, Looe, Zaginione Ogrody Heligan, Tintangel  Byłam tam jesienią, wiosną i latem. Bez względu na porę roku, zawsze oddycham tam innym powietrzem i prawdziwie odpoczywam.
Nie da się poznać Kornwalii jadąc jej głównymi drogami: od miasta do miasta, choć już tak podróżując doznaje się dziwnego uczucia falowania. Kornwalia to pagórki. Wiecznie zielone łąki pełne owieczek, krów i koni… W każdej mijanej miejscowości napotykamy charakterystyczne białe domy i puby zapraszające na szklaneczkę piwa i tradycyjny kornwalijski posiłek.




Od czasu do czasu wyłania się wieża kościelna lub jakieś ruiny zamków… niby nic szczególnego, a jednak…

Ale wystarczy zjechać na jakąkolwiek drogę podrzędną, o choćby po to, by dostać do jednego z bardzo wielu portowych miasteczek i nadmorskich wiosek, doznajemy nierzadko uczucia cofnięcia się w czasie. Cofnięcia się do czasów, kiedy drogami jeździły zaprzęgi konne lub kiedy samochód był jeszcze rzadkością i nie było potrzeby budowania dróg odpowiednio szerokich i w miarę prostych.


Drogi wiją się jak wstążeczki. Są w większości wypadków tak wąskie, że wyminięcie się dwóch samochodów zdaję się być niemożliwe. Wąskie, pełne zakrętów drogi, po obu stronach porośnięte gęstymi i zielonymi parawanami bujnej roślinności, w których co jakiś czas wycięto jakiś kawałeczek krzewów po to, by w razie konieczności nadjeżdżające auto mogło wtulić się w tą wyrwę dając pierwszeństwo przejazdu samochodowi jadącemu z naprzeciwka. Czasami drogi te prowadzą wzdłuż pół, innym razem przez lasy albo nad przepaściami. Ci, którzy mają chorobę lokomocyjną muszą być przygotowani na trudne warunki jazdy i mieć woreczek w zasięgu ręki.



Cała Kornwalia to pola, lasy i wzgórza, które im bliżej morskiego brzegu stają się mniej łagodne, strome i skaliste. Skały są jakby granicą, oddzielającą zieloną część hrabstwa od oceanu.  A na skalistych brzegach królują domki okolicznych mieszkańców i pola kampingowe. Wiele ścieżek spacerowych unosi głodnych widoków spacerowiczów jakby w powietrzu, nad samym brzegiem morza. Wysoko. Czasami trzeba nieźle się namęczyć by wdrapać się na kolejne urwisko i spojrzeć w ciemnoniebieską otchłań żywiołu. Widoki urzekające. Malownicze. Wcale nie dziwi mnie fakt, że tak wielu artystów pokochało tą część Zjednoczonego Królestwa i utrwaliło jej fragmenty na płótnach, fotografiach, w powieściach i w filmach.










Z jednej strony skaliste brzegi morza, z drugiej zielone pagórki, wiejskie zapachy i cisza. Można tu spotkać konie proszące o chwile uwagi, osiołki szukające cienia i zainteresowaniem przyglądające się „gapiom”. Można zachwycić się dziko rosnącym różanecznikiem, naparstnicami czy pięknymi wiciokrzewami oplatającymi przydrożne krzewy. Nasze czworonożne pupile mogą liczyć na łyk wody z misek wystawianych przed domy przez mnieszkańców.








Kornwalijskie plaże na pierwszy rzut oka nie należą do tego rodzaju plaż, które mogą zapierać dech w piersiach i bezgranicznie zachwycać. Przede wszystkim wydają się małe, wąskie, jakby siłą wydzierające oceanowi kawałek miejsca pomiędzy skalnymi urwiskami, które można by nazwać plażą. Kamieniste. Nawet piasek, często na widokówkach i w przewodnikach ukazywany, jako złoty tak naprawdę jest brunatny, brązowy i gruby. Ale to tylko chwilowe wrażenia. Wystarczy tylko trochę cierpliwości, a ocean podaruje nam wielką niespodziankę. Odpływający ocean potrafi powiększyć każdą plażę od 200 do 300 metrów. Spod wody wyłaniają się wcześniej niewidoczne skałki, pomalowane w paski i plamki. Piasek wygładza się i robi się drobniejszy. Okoliczne mewy z wrzaskiem wyszukują wszelkich smacznych stworzeń, którym nie udało się uciec razem z wodą. Muszelki wciąż zamieszkałe przez wodne stworzenia nie są w stanie dać się oderwać się od skałek. Przy pięknej pogodzie, w czasie odpływów plaże zapełniają się ludźmi, dziećmi i psami. Na horyzoncie pojawiają się wycieczkowe żaglowce, jakby żywcem wzięte z filmów o piratach, jachty i inne morskie pojazdy.  Możliwe się robią wędrówki od miejscowości do miejscowości brzegiem morza.  Byle nie dać się zaskoczyć przypływowi, który potrafi być bardzo niebezpieczny.






W Kornwalii odpoczywam. Mam tam na wyciagnięcie ręki, czy raczej nóg możliwość „poznęcania” się nad mięśniami i zmuszania ich do pracy w czasie kilometrowych wędrówek po pagórkowatych okolicach. Mogę też usiąść na skałce i bezmyślnie wpatrywać się w dal słuchając głośnych uderzeń fal o skałki. Możemy każdego dnia poszukiwać muszelki, kamyki, kraby, zabłąkane rybki i nie przeszkadza nam ani upalne słońce, ani fakt, że po plaży chodzimy w kaloszach i płaszczach przeciwdeszczowych. A gdy się znudzimy, uciekamy do pięknych tutaj lasów lub do miasteczek, ogrodów i muzeów. Kornwalia zdaję się zaspokajać potrzeby każdego turysty. Dla każdego coś miłego. Będę z utęsknieniem czekać na moją kolejna wyprawę w tamten zakątek świata.